Z innej beczki
W obliczu sytuacji absolutnych, życiowych tragedii, moja dusza zwraca się ku Bogu. Jak nigdy dotąd w ostatnich miesiącach zaczynam uczestniczyć w mszach świętych online. A w Polsce - w normalnych mszach. Modlić się przed snem. Przedtem bardzo różnie z tym bywało. Bardzo różnie. Trochę mnie usprawiedliwiał fakt, że mieszkam tu na wyspie gdzie nie ma katolickiego kościoła. Ale nie bardzo gdy idzie o pobyt w Polsce. Znajduję w Bogu pociechę i nadzieję. I odmawiana z niewielką powtarzalnością modlitwa "Wieczny odpoczynek racz Jej dać, Panie" - zmieniła się w regularnie odmawianą co wieczór "racz IM DAĆ Panie", bo-ć przybyło mi dusz do omodlenia.
I na myśl przychodzą mi absolutne w swej istocie rozmyślania hamletowskie. O tej "krainie, z której żaden nie wraca podróżny". O nieodwracalnej, nieubłaganej przemianie, która stanie się udziałem każdego i każdej. O znaczeniu życia, jego sensie i skutkach jakie wywiera na otaczającym je świecie, ludziach. Na materii i duchowości. I przypomina mi się wielce przerażająca w swej wymowie, choć z pewnym humorem sformułowana myśl Josepha Hellera: "Byłoby straszne gdyby się kiedyś okazało, że Bóg cały czas tu był". Więc trzeba się zbierać, żeby na koniec meczu wynik nie był sromotny.
Na moje/nasze nieszczęście, los pchnął mnie w układ, który bardzo trudno pojąć ludziom starszego pokolenia. Oni tylko słyszeli albo czytali o sytuacji gdy głowa rodziny musi wyjechać za chlebem za granicę i wikła się w coraz to zniewalające katharsis. Niepozwalające odwiedzać najbliższych tak często jak by się chciało. A wierzcie mi, CHCIAŁO SIĘ i nadal chce. Niemniej między wierszami daje się wyczytać coś w rodzaju oskarżenia, że przecież powinienem być cały czas przy Nim. Gwoli ścisłości pozwolę sobie przypomnieć, że Tato odszedł z tego świata równo w tydzień po moim wyjeździe do Norwegii.
W obliczu sytuacji absolutnych, życiowych tragedii, moja dusza zwraca się ku Bogu. Jak nigdy dotąd w ostatnich miesiącach zaczynam uczestniczyć w mszach świętych online. A w Polsce - w normalnych mszach. Modlić się przed snem. Przedtem bardzo różnie z tym bywało. Bardzo różnie. Trochę mnie usprawiedliwiał fakt, że mieszkam tu na wyspie gdzie nie ma katolickiego kościoła. Ale nie bardzo gdy idzie o pobyt w Polsce. Znajduję w Bogu pociechę i nadzieję. I odmawiana z niewielką powtarzalnością modlitwa "Wieczny odpoczynek racz Jej dać, Panie" - zmieniła się w regularnie odmawianą co wieczór "racz IM DAĆ Panie", bo-ć przybyło mi dusz do omodlenia.
I na myśl przychodzą mi absolutne w swej istocie rozmyślania hamletowskie. O tej "krainie, z której żaden nie wraca podróżny". O nieodwracalnej, nieubłaganej przemianie, która stanie się udziałem każdego i każdej. O znaczeniu życia, jego sensie i skutkach jakie wywiera na otaczającym je świecie, ludziach. Na materii i duchowości. I przypomina mi się wielce przerażająca w swej wymowie, choć z pewnym humorem sformułowana myśl Josepha Hellera: "Byłoby straszne gdyby się kiedyś okazało, że Bóg cały czas tu był". Więc trzeba się zbierać, żeby na koniec meczu wynik nie był sromotny.
Na moje/nasze nieszczęście, los pchnął mnie w układ, który bardzo trudno pojąć ludziom starszego pokolenia. Oni tylko słyszeli albo czytali o sytuacji gdy głowa rodziny musi wyjechać za chlebem za granicę i wikła się w coraz to zniewalające katharsis. Niepozwalające odwiedzać najbliższych tak często jak by się chciało. A wierzcie mi, CHCIAŁO SIĘ i nadal chce. Niemniej między wierszami daje się wyczytać coś w rodzaju oskarżenia, że przecież powinienem być cały czas przy Nim. Gwoli ścisłości pozwolę sobie przypomnieć, że Tato odszedł z tego świata równo w tydzień po moim wyjeździe do Norwegii.
Starsi członkowie mojej Familii i znajomi Taty z Jego (mniej więcej przedziału wiekowego), mają totalnie inne doświadczenia życiowe i zawodowe. O wiele uboższe. Ograniczone. PRL wprowadził ich przy pomocy nakazu pracy w kokon, klosz, pełen zapewnianego przez system poczucia bezpieczeństwa. Teraz te czasy minęły. Życie wymusza na nas mobilność i waląc w łeb maczugą stresu wmawia nam, że każda zmiana jest dobra i że nie ma nic złego w tym, że się wyrywa korzenie. Że trzeba zostać globalnym nomadą planety Ziemi, bo tylko tak można. Rzeczywiście, jak śpiewał arcymądry, proroczy Bob Dylan, "Czasy się zmieniają". I częściowo nie ma wyjścia jak się zgodzić - przystać do nowych wymogów. Tato w dużej mierze te sprawy pojął i przyjmował do wiadomości. Choć wątpię czy się z tym pogodził. Z pewnych przesłanek, wypowiedzi, rozmów ze mną czy sąsiadami i przyjaciółmi wynika bolesne wrażenie, że inaczej wyobrażał sobie ostatnie lata. Że będzie stale na orbicie najbliższej rodziny, że ja będę znacznie bardziej obecny i wspierający. Gryzło Go to, ale dusił te pragnienia w sobie nie dzieląc się nimi przez prawie wszystkie te lata. Jedynie w ostatnich dniach ujawnił swoje poglądy w tej kwestii, ale nie było to wylanie zgryzot czy pretensji. Jedynie gorzka refleksja niespełnienia wskutek obiektywnych, mało fortunnych okoliczności.
No comments:
Post a Comment