W naszym Domu na książki ledwie ledwie, ale starczało. Oczywiście w
latach „małej stabilizacji” na dobre książki trzeba było polować jak na
schab bez kości. Nasza domowa biblioteka nie była zbyt wielka. Za to chętnie i
często chadzaliśmy do bibliotek miejskich i szkolnych. Na domowych półkach były
encyklopedie, leksykon, H. Sienkiewicz, A. Mickiewicz, J. Słowacki, E.
Orzeszkowa (o Matko Boska!), dużo książek przyrodniczych, ogrodniczych,
sadowniczych, botanicznych. I oczywiście dużo podręczników chemii.
Na szczęście w rodzinie mieliśmy Ciocię
Aldzię. Był to anioł przebrany za człowieka. Właściwie z domu nazywała
się Romualda Jasińska, potem Głowacka, na koniec Chomska (dwukrotnie wychodziła za mąż). Przez
długie lata pracowała w „Domu Książki”. Była niepotrzebna instytucja, która
wobec permanentnego deficytu książek na rynku, zajmowała się dystrybucją do
księgarń tego, co władza zdecydowała się dopuścić do druku. Czasem dzięki niej
udawało się nam kupić „normalnie” albo zasubskrybować jakieś fajniejsze pozycje.
Z dawnych lata pamiętam, trochę niedokładnie, że staraniem Mamy, do domu trafiały z biblioteki dzieła
literatury amerykańskiej i iberoamerykańskiej. Rodzice czasem gdy przeczytali
oboje jakąś pozycję, to sobie siadywali i dyskutowali. Byłem za młody żeby
zrozumieć o czym, ale pamiętam, że padały nazwiska takie jak Twain, Marquez,
Below, O’Neill, Steinbeck, Singer, Faulkner, Updike, Heller, Borges, Cortazar,
Neruda, Fuentes czy Llosa. Jak wspomniałem, Tato uwielbiał M. Mitchell i jej
„Przeminęło z wiatrem”. Stała u nas na półce biblioteczki na honorowym miejscu.
Tato nie był wielkim bibliofilem. Do czytania wciągnęła go Mama. W każdym
razie, dopóki nie sprowadził się na emeryturze do Bornego, z książkami obcował ledwie nieco powyżej przeciętnego Polaka. Ot, jak na nauczyciela przystało. Prawdziwe
czytanie zaczęło się dopiero po przyjeździe do Bornego Sulinowa. Mieszkając już
w Bornem, Tato doznał uszkodzenia dna oka i musiał się poddać operacji w
prywatnej klinice okulistycznej pod Poznaniem. Oko odzyskało dawną świetność,
ba nawet lepiej widział niż za najlepszych lat (tak twierdził). Ale do
zoperowania pozostało drugie oko, jednak w końcu się na operację jakoś nie
zdecydował. Tak, że drugie oko widziało przez grube szkła. Nie przeszkadzało Mu
to zbytnio w prowadzeniu Matiza, ale rozleniwił się jeśli idzie o lekturę. Na
szczęście ja, będąc już w Norwegii, wpadłem na pomysł, aby różnymi sposobami
docierać do audiobooków. Stały się one podówczas nowością także w bibliotekach
publicznych. Ja jednak działałem jak kombajn i zgarniałem setki pozycji. A
ponieważ internet był dostępny nam obu, zacząłem Tacie podsyłać do umówionego
podkatalogu współdzielonego, książki do słuchania. Już po niedługim czasie
przyznał, że kocha taką postać książek, że się z nimi niemal nie rozstaje. Że w
życiu nie poznał tylu ciekawych i dobrych książek jak w okresie borneńskim gdy
Mu zacząłem je kopiować. Cieszył się, że aby je „czytać”, nie musi korzystać z
okularów. Tylko ze słuchaweczek. Najpierw je przyłączał do przenośnego
odtwarzacza CD i słuchał z wypalonych na płytach licznych tomów. Potem – do
smartfonu i dzięki temu mógł obcować z wielką i pomniejszą Literaturą pod swoją
ulubioną sosenką przy domu.
1984 (G. Orwell)
Prawdę mówiąc, nie wiem jak Tato w nawale zajęć w Liceum w ogóle znajdował
czas na czytanie. Ale coś tam zawsze uskubał. Pewnego dnia, na początku lat
osiemdziesiątych, zaczęli coś sobie z Mamą szeptać, żebym nie dosłyszał.
Dorwałem się do tej lektury. Był to samizdat jakiejś podziemnej oficyny pod
dziwnym tytułem „Rok 1984”.
Kalendarz? – pomyślałem. Dziwne, przecież to dopiero za jakieś trzy, cztery
lata będzie… Zajrzałem… i pochłonąłem w
dwa dni w tajemnicy przed Nimi! Było to znakomite, acz przerażająco dobre
tłumaczenie. Naprawdę, bałem się iść ciemną ulicą. Trauma na prywatny użytek.
Lęk przed nadchodzącą nieuchronnie za parę lat- miłością. Jak zaufać drugiej
istocie, skoro ona może służyć Wielkiemu Bratu? Nie miałem wtedy
jeszcze żadnej dziewczyny „na poważnie”, ot licealne fascynacje. Ale z
prawdziwym uczuciem i oddaniem mogła przyjść zdrada i wizyta w pokoju 101.
Wersja późniejsza „1984”, ta
legalna, już nie była taka doskonała. Nie wzbudzała dreszczy. Tato po latach też
się z tym zgadzał. W wersji podziemnej np. ludzi „wyparowywano”. I całe w ogóle
słownictwo było wzięte żywcem z otaczającej nas totalitarnej rzeczywistości. Książka
wywarła kolosalne wrażenie. Na nas, co dzień przytłaczanych małomiasteczkowym
klimatem. Przygnębianych brakiem nadziei na lepsze niż socrealistyczne życie. Tym
całym szarogęszeniem się prowincjonalnych partyjnych kacyków. Upajających się
wszechwładzą na swym tycim podwórku. „Zrobię to i to, a wy nic nie możecie mi
zrobić. Bo ja mam za sobą partię, milicję, bezpiekę i sądy”. Rodzice nie byli
działaczami opozycji typu KOR, choć do Solidarności się zapisali od razu. W
każdym razie i z ulicy, i z Wolnej Europy, znaliśmy słownictwo i nomenklaturę
używaną w tłumaczeniu G. Orwella. Potem jeszcze Urban jako rzecznik rządu
dołożył swoje. To nas dołowało dodatkowo. Jego seanse nienawiści. Taki bonus do „1984”.
Bajeczki o
towarzyszu Leninie (M. Zoszczenko)
Przed wielu laty czytał, też jako samizdat coś o Stalinie. Ale o Leninie
to po raz pierwszy wysłuchał na „moich” audiobookach. Na skajpie żeśmy się
przez parę dni zaśmiewali z rozmaitych przygód małego Wołodii. Każda z bajeczek
była omawiana. Ale najważniejszy stał się pewien cytat. Konstatacja. Morał. Arcy-komentarz. Oto w książeczce było
kilkanaście opowiadań o Małym, a potem już starszym Leninku. I mniej więcej w
środkowym, tym o polowaniu na lisa, padło znamienne ostatnie zdanie. Potem, w
każdym następnym padało ono znienacka jako zwieńczenie nowelki. Potęgując
komiczność wymowy rozmaitych aktów łaski, miłosierdzia czy choćby tolerancji ze
strony Włodzimierz Ilijcza. Od tej chwili stało się ono naszym tajnym kodem.
Hasłem, które z ust Taty (i moich czasem też) padało przy specjalnych okazjach.
Były nimi programy historyczne o dawnych czasach. Albo o każdym „wszechmocnym”,
którego ludzkie oblicze przedstawiano w mediach. Z szelmowskim uśmiechem,
wpadaliśmy skwapliwie w słowo prowadzącemu program.
„A przecież mógł wyciągnąć z kieszeni (rewolwer i zastrzelić)…”
Głowa Kasandry (M. Baraniecki)
Jako mały knypek skaczący jak to się mówi, „z gazety na podłogę” dorwałem
się raz do niewielkiego zeszyciku. I to był mój pierwszy kontakt z literaturą
science fiction. Po latach znalazłem do niej link. Do audiobooków, znaczy. I
stało się. Wrzuciłem Tacie do dropboxa ta książkę. Gdy się dowiedział na Skype,
że to Sci-Fi - skrzywił się, ale na moje wspomnienia o książce Marka
Baranieckiego jako pierwszej w życiu sci-fi, skinął głową i przyrzekł, że
spróbuje. Następnego dnia z egzaltacją spytał mnie: Przeczytałem. Była bardzo
dobra. A ja się zraziłem przez Lema do tego typu tematyki. (Bo zaczął nie od
tych tytułów co trzeba)
-To jak sądzisz, jaką decyzję podjął?
Stwierdziłem, że wybrał zagładę rodzaju ludzkiego. Tato zdziwił się, ale przyjął
moje argumenty, że bohater miał totalnie dość beznadziei. No i sam fakt, że
zwlekał do samego końca danego mu czasu na podjęcie decyzji wskazuje
jednoznacznie na opcję zniszczenia.
https://www.youtube.com/watch?v=Lx1grnP-3LE
Szpital kosmiczny (J. White)
To kolejna, książka z gatunku science fiction. Obaj w rozmowie
doceniliśmy ciekawą problematykę. Bohaterowie stawali wobec niecodziennych
trudności i w sposób twórczy pokonywali je. I zauważyliśmy jej aspekt chemiczny.
To znaczy ewidentny anty-antropocentryzm. Oto w universum White’a mieściły się
populacje jakże odległe od tych, które są nam prezentowane co niedziela w
telewizjach edukacyjnych! Tam padają stwierdzania typu: „Życie na tej planecie
jest niemożliwe gdyż brak tam płynnej wody. Albo brak węgla. Czy tlenu. Albo za
mało jest światła słonecznego.” A James White to wszystko wziął pod uwagę. Ba!
on te dziwne formy życia w piękny sposób posegregował i ujął w ramy sztuki
medycznej międzygalaktycznego szpitala.
Tato odbierał tę książkę z perspektywy chemika. Do ostatnich chwil jego
życiowa domena była Mu bliska. Gdy kiedyś zeszło nam na tę tematykę, dowiódł,
że pamiętał pewne reakcje chemiczne i przywodził je jako ilustrację do omawianych
przez nas sytuacyj. A w „Szpitalu kosmicznym” czuł się przez chwilę jak u
siebie. Choć szpitali nie lubił. Dla zasady.
Szpital Kosmiczny (J. White)
Cykl o Jakubie Wędrowyczu (A. Pilipiuk)
Napisane na razie osiem tomów. Autorstwa Wielkiego Grafomana jak sobie
samym zwykł pisać Andrzej Pilipiuk. Tato się chichrał i przyznawał, że
poszczególne tomy były Mu bardzo bliskie. Takie na przykład „Weźmisz czarno kure” brał na warsztat
bodaj pięć razy. Lubił ten specyficzny humor. A poza tym bardzo się rozmiłował
w sztuce interpretacji w wykonaniu etatowego lektora cyklu, pana Grzegorza
Pawlaka. Jego wielogłosowość i wschodni zaśpiew, dialekt spod Lublina dodawały
książkom uroku, którego nie sposób doznać po prostu czytając książkę papierową.
Moja Gosieńka tego nie czai. My z Tatą jak najbardziej. Właśnie książki o
Jakubie W. - egzorcyście, bimbrowniku, alkoholiku i zbrodniarzu są najlepszą
ilustracja i dowodem na zalety audioksiążek.
Grzegorz Pawlak o Jakubie Wędrowyczu
niektóre nowele o Jakubie W.
O książkach Janusza A. Zajdla
To już jak jesteśmy przy tematyce fantastyczno-naukowej, to jeszcze
wspomnę, że Tacie stały się szczególnie bliskie dziełka Janusza Zajdla. Jako człowiek,
który prawie całe swe świadome życie spędził w realnym socjalizmie, bez pudła
odczytywał wszelkie aluzje, nawiązania do paskudnej rzeczywistości pełnej
zakłamania, przemocy, fizycznego i psychicznego terroru, przemilczeń,
niedomówień i brzydoty. Mnie samego ta niemal fascynacja Taty Zajdlem
zadziwiła. Chyba trafiłem w Jego upodobania i doświadczenia z młodości. Bardzo
sobie chwalił trzy tytuły: „Cała prawda o planecie Ksi”, „Wyjście z cienia”
oraz „Paradyzja”. Wszystkie one były dla Niego zawoalowaną opowieścią o
wynaturzeniach, które były częścią naszej historii w latach siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych.
https://www.youtube.com/watch?v=kxsLSoLYQ4g
(cała prawda o planecie ksi)
To ostatnia z książek fantastyczno-naukowych, o jakich wspominam. Nie
było jednak tak, że Tato stał się miłośnikiem tego typu literatury. Po prostu,
pod koniec życia trafił na książki, które były dla Niego bardziej niż strawne.
A że były to klasyki gatunku i do tego nieco skomasowane w czasie, można by
odnosić takie wrażenie. Ale nie, u Taty sci-fi było na marginesie. Na szczęście
do niektórych dał się wciągnąć czy przekonać. Ale nie do wszystkich. Na
przykład Ph. Dicka nie lubił z jego „Człowiekiem z wysokiego zamku” czy „Ubikiem”
(które ja akurat dość lubiłem).
Cykl satyrycznych noweli Efraima Kishona
Mieliśmy swego czasu parę "roześmianych" rozmów po lekturze tego świetnego izraelskiego pisarza. Wydano akurat jego trylogię zbiorów krótkich opowiadań. Humorysta potrafił w bardzo wyjątkowy sposób opowiadać o czasach współczesnych widzianych oczyma pisarza-żyda. I dzisiejszymi terminami nawiązywać do tradycji żydowskiego szmoncesu. Postacie pół-egzotyczne acz uniwersalne przeżywały na kartach jego książek zabawne perypetie. Tacie najbardziej chyba utkwiło w pamięci opowiadanie,k w którym autor znający język i arabski, i hebrajski podjął się roli tłumacza między stronami konfliktu na arabskim targowisku. Żyd przechodzący między straganami rozbił handlarzowi pojemnik z jajami. Arabski kramarz zaczął gniewnie wygrażać żydowi i żądać zadośćuczynienia. Żydowski przechodzień nie znał ni w ząb arabskiego. I tu wkroczył autor i zaoferował się być tłumaczem. Słysząc nietłumiony gniew, agresję i żądzę mordu po obu stronach, zaczął tłumaczyć "po swojemu" czyli de facto, przeinaczał treść wypowiedzi tak, że zaczęły one wzbudzać wzajemną sympatię. Bo zdania typu "Ma mi za to zapłacić, szuja jedna" zmieniało się na żydowskie: "Ależ naprawdę, nic się nie stało, przecież nie będziemy sobie do gardeł skakać o parę głupich jajek". A odzywkę żyda-przechodnia w rodzaju" "Jak ten brudas śmie na mnie krzyczeć? Ja mu zaraz resztę rzeczy porozrzucam po ziemi!" - na "Ależ to oczywiście była moja wina. Straszni mi przykro. Bez zwłoki pokryję panu poniesiona szkodę z nawiązką". I w ten sposób poprowadzony "dialog" doprowadził po paru minutach do sytuacji gdy Żyd i Arab pełni życzliwości i wzajemnego przebaczenia wzruszeni do łez -padli sobie w ramiona. Autor w ostatnim zdaniu kąśliwie sugeruje, że oto rusza kolejna tura żydowsko-arabskich rozmów "ostatniej szansy" i że potrzebni są do negocjacji dwujęzyczni tłumacze.
-WEŹCIE MNIE!
No comments:
Post a Comment