Showing posts with label przemiany w przyrodzie. Show all posts
Showing posts with label przemiany w przyrodzie. Show all posts

Wednesday, 7 June 2017

wiosna 2.0 oraz 17. maja w mieście





Cześć. Początkowo miałem zamiar napisać cały rozdział nt. późnej wiosny. Bo po przyjrzeniu się, wiele się zmieniło. A właściwie: rozwinęło. Przede wszystkim nieco inny zapach. Gdzieniegdzie już skoszona trawa i w powietrzu unosi się zapach siana. Niedługo zostanie sprzątnięte z pól i znów zacznie się „Święto gnoju na Finnøyu”. Nowe kwiaty robią teraz karierę. Przede wszystkim bzy. I konwalie zwane u nas „majowymi”. Cóż, tu z racji klimatu, zaczynają nieco później. Są też kwitnące truskawki gruntowe, poziomki, fiołki, dzwonki, orliki, porzeczki. Odeszły rododendrony. Wyglądają nieszczególnie. Już się od nich trzmiele odwróciły. Z lekceważeniem takim jakby.

W tym roku, wiosna nas nie rozpieszcza. Nie mówię, że ludzie się w morzu nie kąpią, ale o ile pamiętam, w zeszłym roku w maju/czerwcu było dużo cieplej. 


Na szczęście w temacie wędkarstwa, zaczyna się ruch. Dorszowate i wargacze zaczynają się zahaczać, więc będzie co na ruszt wrzucić, albo obsmażyć w cieście na patelce. Ale prawdą jest taka, że częściej pada deszcz, troszkę wieje a temp. Raczej oscyluje wokół 11-12 ºC. W morzu już nastąpiło rozplenienie się wszelakich krasnorostów, glonów i innych roślinek, wśród których schować się wreszcie mogą ławice narybku.
Jak na powyższym zdjątku widać, udało mi się wreszcie złapać dorsza. Tu jest pośrodku między rdzawcami (kuzyni dorsza w systematyce ichtiozaurów) Na północy nie było to nic niezwykłego, ale tu, dorsza dotąd nie udało mi się złapać. A Gosi w zeszłym roku i owszem. Dużo większego - bo późnym latem. Przez co miała powód aby mi w żartach dopiekać jaka to Ona dobra wędkownica. :P
Gdy się zdarzyło, że było cieplej, np. 17 ºC i tuż po tym spadł, deszcz, asfaltówka staje się obleśna. Na powierzchnię z poboczy wypełzają wszystkie dżdżownice i bezskorupowe ślimaki. Chyba się to-to „pomrów” nazywa. Więc po kilku chwilach, jezdnia staje się śliska od przejechanych miękkawych pełzaczy, które łońskiego roku dostały akurat przydział na wyspę Finnøy. Wygląda niespecjalnie.

A jeśli idzie o "wyższe poziomy", to a jakże, ptaszęta jakby sobie podkręciły potencjometr. I robią w nadgodzinach. Znaczy zaczynają wcześniej i kończą później. Z pewnością nie mają kurzej ślepoty bo parę razy widziałem, jak okoliczne sroki na pełnej chyżości przelatywały między gałęziami drzew gdy wokół panował głęboki mrok. Po wielkości sylwetki człowiek właściwie zgadywał, że to sroka. Bo już kolorów nie widno.
I sosny zaczynają pylić. W Polsce już się to skończyło jak myślę. A tu dopiero się zaczyna. 
Małe jodły na plantacjach drzewek bożonarodzeniowych nie szaleją gdy idzie o pięcie się w górę, ale mają za to widoczne bardzo duże roczne przyrosty. Jaskrawią się soczystą zielenią.
Farmerzy zaczęli napełniać maszyny vendingowe z pomidorami w woreczkach:
Pewnie nie uwierzycie, ale takie cóś stoi sobie rzez cały sezon i nikt nie robi skoku na kasę. Podobnie jak nagminnie przed sklepem tutejszym parkują BMW i Mercedesy z silnikiem niewyłączonym, bo przecież właściciel za chwilę skończy zakupy. To po co ma silnik gasić?... :)

Wybrałem się niedawno na ponad dwudziestokilometrową wycieczkę rowerową naokoło wyspy. Akurat pogoda dopisała. z niejakim zdumieniem zauważyłem, że nawet w tym samym ogrodzie, tego samego gatunku krzewy ozdobne raz byłe w pełnym kwieciu, a raz ledwo ledwo. Wszystko przez nasłonecznienie. O, i wszędzie poprzekwitały dmuchawce.


 Zajrzałem również do tuneli poniemieckich z okresu Drugiej Wojny. Wejście niemal zarosło jak w tropikalnej dżungli. Takie niby-liany wiszą...




Chciałem słów parę o narodowym święcie. Właściwie gdy ktoś to czyta a mieszka w Norwegii, może sobie spokojnie darować, bo to o czym chce wspomnieć, zdarza się tu co roku i nihil novi sub sole dla nich. Ale Rodakom moim, którzy sprawy nie znają, chciałem opowiedzieć nieco, jak się rok w rok odbywa święto 17 maja. Oto w najmniejszej nawet mieścinie, a do takich się Judaberg zalicza, od paru dni wcześniej rozprowadzany jest program obchodów. Po norwesku i angielsku jest wydrukowana rozpiska i wyłożona w sklepie. Gdy już wreszcie nadejdzie ów wyczekiwany przez mieszkańców dzień, to wszędzie, gdzie nie wyjechano z rodzinnej posesji, na maszt o ósmej rano wciągana jest narodowa flaga. Trasa pochodu zostaje udekorowana flagami i zielonymi gałązkami. Także balkony, skwery, klomby. I od wewnątrz w niektórych domach. Paradę zaczyna się o 12:30 przed salą gimnastyczną. Ale zanim się zaczęła, wszelkie dostępne miejsca parkingowe zostały zajęte. 
A z aut zaczęły się wysypywać rodziny ubrane w stroje regionalne. Odmiennie od tego, co pamiętam z Polski, tu każdy w sposób naturalny nosi takie stroje. Nota bene, kosztują one tu kilkadziesiąt tysięcy koron. Szczególnie te bogato haftowane. Przypuszczalnie ręcznie. Dzieciaki też poubierane. A jeśli kto nie jest ubrany po ludowemu, to choć małą flagę dzierży w ręce. Albo ma wpięty kotylion w barwach narodowych.





Pogoda 17 maja dopisała, choć zaczęło się od gęstej mgły i miałem rano wątpia, czy ludzie będą widzieli trybunę z oficjelami a owi oficjele- paradujących. W radosnym podniosłym nastroju ludzie zgromadzili się pod rozmaitymi procesyjnymi sztandarami wszelkiej maści. Każda działająca na danym terenie organizacja, klub czy inne zrzeszenie ma własny sztandar lub choćby transparent. Dzieciaki psocą, rodziny i sąsiedzi spotykają się, uśmiechają , gwarzą. Bez pośpiechu, bez przymusu, śladu napięcia. Jakże to różne od pierwszomajowych pochodów mojego dzieciństwa czy zadymiarskich wydarzeń jedenastego listopada. Naprawdę można się tego spokoju i szacunku uczyć od Norwegów. Widać, że z niekłamaną radością demonstrują swój nienachalny  patriotyzm lokalny. Robią z parady wspólnotę. Bez patosu. Na luzie. Z uśmiechami na twarzach. Z oddali dobiega dźwięk orkiestry dętej. Ćwiczą kilkaset merów dalej, przy domu na osiedlu pogodnej starości gdzie rzecz cała się zakończy. Jakaś grupka przykościelna śpiewa w kółko jakiś psalm chyba.

Jest nawet- dla bezpieczeństwa ogólnego zapewne- policjant w stroju galowym. Nigdy go tu wcześniej nie widziałem (tzn. oprócz parady). Się nie za dużo dzieje. Więc na logikę, powinien dostawać wysokie wynagrodzenie. Znaczy się, spełnia rolę peacemakera… 


Parada rusza zgodnie z agendą. Trasa trochę na uboczu. Zwykle niektórymi z uliczek na co dzień nie da się przejechać samochodem, a z trudem- rowerem. Z szerokiej ławy zajmującej na szerokość całą jezdnię, co raz robi się wąski strumyk ludzi przechodzących przed wąskie gardła.
Prawie wszyscy mieszkańcy biorą udział. A jeśli ktoś nie bierze udziału czynnego, to z pewnością ustawi się przed domem lub przy oknie. Także w regionalnych strojach. Machają flagami, kiwają łapkami, zachęcają skandowaniem, wiwatami hip-hip-hura i zaśpiewami. Po przejściu trasy, pochód dochodzi do półpiętra zewnętrznej klatki schodowej jednego z domów na osiedlu dla seniorów. Tam jest mikrofon, paru urzędników. U dołu stoi w ludowych strojach orkiestra dęta. Ku swemu rozbawieniu widzę, że sznury od kościelnego sztandaru niosą dwie dziewoje w muzułmańskich chustach na głowie. Ciekawe. A pośród paradujących trafiła się jakaś muzułmańska mama z córeczką, obie w strojach narodowych przypominających wyzłocone muślinem tancereczki z seraju.


Jest dość spory placyk, więc wszyscy co przyszli się zmieszczą. Odśpiewane są podniosłe pieśni. Hymn, a jakże. I bardzo krótkie przemówienie burmistrza. 
Śpiewy i pochód rusza w trasę powrotną w miejsce zawiązania. Jeszcze mniejszymi węższymi alejkami, czasem wręcz ścieżkami. Tym razem jednak prze sam środek osiedla pogodnej starości. Tam o wiele więcej ludzi stoi na tarasach i za oknami. Z uwagi na zdrowie nie mogli wyjść. W oknie małego baraczku  z tyłu, wypatrzyłem jakiegoś schorowanego, zapomnianego staruszka. Smutno patrzył na ciągnący pochód radosnych postaci. Pomachałem mu dziarsko, tak z polskim wigorem moją małą norweską flagą z którą przyszedłem. Taki zwyczaj tutaj- przynajmniej mieć flagę. 







Uśmiechnął się szeroko. Na chwilę poweselał. Ale parada ciągnęła dalej. Po dotarciu do miejsca początkowego, ludzie porozchodzili się do samochodów albo weszli do pobliskiej Sali gimnastycznej gdzie zaraz po pochodzie przewidziano atrakcje pod dachem dla dzieci (m.in. polowanie na cukierki pochowane w balii z drewnianymi wiórami) a pod wieczór imprezę dla dorosłych. Ale już nie poszedłem, bo padało.


Ogarnia mnie zawsze taka nostalgiczna refleksja. Zawsze gdy jestem w Norwegii, to idę na te parady i składam znajomym Norwegom życzenia z okazji święta. Chodzę więc co rok, ale na blogu piszę dopiero teraz. Pamiętam, że te pochody trwały znacznie dłużej i były bardziej kwieciste i różnorodne gdy byłem w Tromsø. Ale celowo podkreślam uroczysty ich charakter i przebieg w małej mieścinie, jaką jest Judaberg. Mieszkańcy i przybyli goście dają sobą świadectwo niekłamanej dumy, wdzięczności dla bożej opatrzności, pogody ducha w obliczu rocznicy ogłoszenia niepodległości przed dwoma wiekami. Parę dni temu z niejakim smutkiem czytałem w portalu "Moja Norwegia", że wielu, niemal połowa czytelników była przeciwko braniu udziału w tej paradzie i noszeniu flagi dla uczczenia święta. stwierdzali, że takie uczestnictwo to chęć stawania się Norwegami za wszelką cenę. Nic bardziej mylnego. Ja przynajmniej nie szedłem tam dlatego, że czuje się Norwegiem. Natomiast czuję chęć zamanifestowania, że oto ktoś docenia fakt odzyskania niepodległości narodu, pośród którego rzucił mnie los. I że warto się cieszyć byciem razem. Że chcę się integrować (bez utraty tożsamości) z ludźmi otaczającymi mnie w lokalnej społeczności. Z ludźmi, których wyrywkowo widuje tylko przez mgnienie oka w sklepie przy regale. 
 

Chciałbym tak w Poznaniu czy w ogóle w Polsce. Ale działają tam mechanizmy obrzydzające, zniechęcające. Ale nic, nadzieja umiera ostatnia. Kto wie, może jeszcze dożyjemy czasów, gdy jak Norwegowie, będziemy pogodnie i w zgodzie defilować ulicami naszych Miast... Czego z serca życzę. Ech...

Tuesday, 9 May 2017

Cykl życia-wiosna

Cykl życia-wiosna
Lubię gdy w Norwegii jest Wiosna. Właściwie, to oprócz jesieni, lubię każdą porę roku. (Choć i tak wolę wiosnę w Kraju. Bo tam mam przyjaciół wielu i znajomych. Dużo więcej).


        Parę tygodni temu wybrałem się na spacer po wyspie. Ot, parę godzin w nogach. Wtedy zaczynało tajać. Na zasłoniętych przed słońcem skałach dogorywały sople z zimy. Bieliło się od przebiśniegów i śnieżyc. Niebieszczało krokusami. Po dnie morza zaczęły się rozpełzywać krasnorosty, których docelową misją jest przez resztę roku chronić narybek przed drapieżnikami. No i stanowić karmę dla takich na przykład jeżowców (moja dawna działka). Teraz śnieżyce i krokusy już dawno przekwitły. Passé. Absolutnie.
 Na fali są zawilce, żonkile, barwinki i tulipany. I mlecz. A już niedługo zakwitną w pełni konwalie i rododendrony.

 Rozpędzają się kwieciem drzewa. Ozdobne i owocowe. 
Do roboty powolutku ruszają zastępy trzmieli, które zaczynają mnie niepokoić swym buczeniem. (Mówię "do roboty" nieprzypadkowo, bo w tej okolicy, na dalekiej północy zresztą też - zamiast pszczół, zapylania dokonują tu trzmiele). Bo zwyczajowo trzmiele zaczną niedługo włazić pod warstwę desek na zewnątrz mojej starej chatki i urządzać sobie gniazda. Czasem trzmiele ziemne robią sobie siedziby w ogrodzie pod oknami, ale te mnie mniej zajmują. Sporo czasu zajmie, zanim się podkopią pod moja kwaterę. A tymczasem już jednego trzmiela „nieziemnego” znalazłem w zamkniętym mieszkaniu w holu. Czyli jakoś przelazł. Znalezione obrazy dla zapytania trzmiel 
A bywało gorzej, bo rutynowo po dechami osiedlają się osy a raz były i szerszenie. Na razie pszczół ani widu, ani słychu.

W dali stoki gór na stałym lądzie zaczynają powoli się odrywać z bieli, Na razie jedynie pierwszy plan i trochę na drugim pozbyły się białej pokrywy. 

Gdy łazi się po brzegu,  po zielonkawych skałach (selenit chyba), widać już pierwsze, nieliczne stadka narybku. Wyrasta nowe pokolenie ku uciesze mojej i rzesz innych zawołanych wędkarzy. Rybki są kolorowe, jak akwaryjne. Czyli chyba wargacze. Już mają się gdzie schować bo flora jeszcze nie osiągnęła pełni, ale już nieźle zasłania przed drapieżcami. Parę dni temu, jakieś dwadzieścia metrów od brzegu widziałem jak harce odprawia jakaś foka. Ona w sąsiedniej zatoczce ma chyba ostoję. W każdym razie będzie na kogo zwalić jak ryby nie będą brały latem. No a jak robię samotnego grilla, to przyłażą na zmianę dwie kotki z zeszłego roku. Chyba super puszysta babcia (która wbrew faktom nazwałem "Puchol" oraz mama (przez Gosię nazwana "Rysia"). Po trójce dzieci Rysi ślad na razie zaginął. 

Na polach pojawiły się od paru tygodni stada owiec. W mojej ocenie, w tym roku jest znacznie więcej jagniąt niż to widywałem w ubiegłych latach o tej porze.
Niedługo oczywiście rozpocznie się coś, co sarkastycznie nazywam „Święto Gnoju Na Finnøyu”. Czyli wspomagacie Matki Natury jeśli idzie o łąki. Parę razy w sezonie farmerzy z wyspy pakują gnojowicę do beczkowozów i wjeżdżają na łąki rozbryzgując wszystko po niezbyt wyrośniętej trawie. No i trawa rośnie jak na drożdżach. Czyli rzec by można, trawa gówno z tego ma. Krotochwila taka, choć nieco ordynarna. Ale w „te dni”…. Uffff! Oj, nie pachnie w powietrzu fiołkami. Oj nie… Trudno żyć w zaduchu i trzeba w końcu otwierać drzwi i okna. A wtedy, daję słowo, to jest jak nie móc się podrapać  a swędzi. Nieuniknione. Jak pierdnięcie w windzie. Nie ma ucieczki, chyba żeby nos obsmarować jakimś mega balsamem. I kilka dni trzeba przepękać. Do następnego razu (zwykle ze trzy razy w sezonie, każda łąka)
O dziwo gdy w ostatnie dni porównuję pogodę w Poznaniu do tej w Judabergu, to okazuje się, że tu jest cieplej. No i z racji położenia geograficznego, dzień trwa tu znacznie dłużej. Robi się ciemno dopiero około 22:00, a w Polsce przez dziewiątą. Morze jest spokojne także wieczorem, uspokaja się i niemal osiąga taflę jeziora. Dobrze mieszkać po zawietrznej. Druga strona wyspy ma dużo gorzej gdy idzie o zachodni wiatr. Potrafi nieźle przewiać.
Acha, zapomniałem wspomnieć o dźwiękach. Z rzadka coś przejeżdża wąską szosą (choć gdy mieszkałem koło Tromsø, słowo „rzadko” miało większy sens. A gdy już przejedzie, powietrze zaczyna rozbrzmiewać kanonami nachodzących na siebie ptasich dźwięków. Nie mam specjalistycznego mikrofonu kierunkowego, bo bym to nagrał i wkleił, ale są tu i świergoty wróbli, i popiskiwania sikorek, skrzeczenie srok, cała gama dźwięków wydawanych przez mewy, przez rybitwy. Kląskania jakichś nierozpoznanych przeze mnie ptasząt, charakterystyczne skrzeki ostrygojadów. Baj we łej, spodobała mi się ich nazwa utworzona przez kolegę Piotra N spod Bergen. I na własny użytek nazywamy z Gosią te ptaszyny "marchewkonosami". Zgadnijcie, czemu. 
☺ 

I pląsają wokół pliszki. Przysiądzie się do towarzystwa szpak, albo i rudzik. Gil się trafi. I gołąb zagrucha. Mała dygresja: (kawał) Siedzą sobie na gałęzi dwa gołębie. Jeden grucha, a drugi jabco.
Czasem z oddali usłyszeć można gęganie wędrownych gęsi azjatyckich albo trel skowronka.  O różnych porach się rozpoczyna nierzadko przed świtem, około piątej rano. Do dziesiątej wieczorem. 

A nad morzem dłużej. Oczywiście te dźwięki przeplatane są beczeniem owiec. Też cała gama haseł i odzewów.  A, i jeszcze taki ptaszek podobny do ibisa, tylko dużo mniejszy. Bardzo lubię jak treluje przelatując nad wyspą. Bardzo charakterystyczny śpiew. Może to jakiś bekas, słonka albo inny kulik. Pan dyrektor Andrzej Kruszewicz , ten z "Trójki", sugeruje po moim opisaniu go, że to może być kulik... Za słaby mam aparat żeby go obfotografić...

Czas kończyć pisanie, cichną powoli ptasie pienia, bo znad cieśniny nadchodzi niska chmura. Niebawem wyspę spowije mgła.

joik

PS. Nie mam praw do zamieszczonych utworów/dzieł. Zamieszczono w celach edukacyjnych. Niech żyją Artyści!!

do Bożego Narodzenia AD 2019 niedaleko

    Z a miesiąc już będę w Kraju. Długo mnie nie było. Od maja. A przynajmniej tak się czuję (Gosia mnie koryguje że nie aż tak długo, No...