Rozmowy z Tatem - W krótkich porciętach po Michałowicach

Rzadko kiedy opowiadał o swoim dzieciństwie. A i to prawda, że kiedy opowiadał, ja byłem dość młody, tak że teraz przychodzą mi do głowy tylko niektóre anegdoty. Na szczęście mój Stryj z Krakowa napisał wspomnienia. Mam nadzieję, że czytając je, przypomną mi się "okoliczności przyrody" i zdarzenia opowiadane przez Tatę. Na razie przypomnę tylko, że urodził się w Michałowicach. Małej wiosce w byłym zaborze rosyjskim (sic!). Kilkanaście kilometrów od Krakowa. Jadąc drogą zwracał mi uwagę na niewielki stojący po lewej, wedle jezdni słupek i za każdym razem przypominał mi, że jest to granica między zaborami austriackim i rosyjskim. Wiem ze wspomnień, że jego Mama, Małgorzata -z domu Socha- była bogatą kobietą z solidnym posagiem. Wyszła za mąż za budowlańca - Marcina. Nota bene, coś te Małgorzaty się dobrze miksują z Piskorzami... I Anny też. Bo też i moja Ukochana Malgosia ma na drugie - Anna. A Mamusi świętej pamięci było przecież Anna na pierwsze.
Trochę z uśmiechem wracają mi wspomnienia gdy w dość niespodziewanych przypadkowych momentach dzielił się swoimi doświadczeniami z wiejskiego, chłopięcego życia. Czasem w trakcie np. spaceru po mieście rzucał taką oto uwagę:
-O, to stare psisko. A tamten to młody szczeniak. -pokazując  Gdy zaczynałem indagować po czym to poznać z tak daleka.
 Odpowiadał:
- Wiesz, stare psy gdy idą wzdłuż muru, to idą lekko skosem, utrzymując swój tyłek bliżej ściany. A młode, mają tyłek od ściany oddalony. I o dziwo, gdy się do takiego starego (według Niego) psa podeszło, to rzeczywiście było widać, że często zwierzak miał pysk obsypany siwymi włoskami.
W domu rodzinnym (oprócz krótkiego epizodu gdy dla mojej Kuzynki Alusi z Krakowa trzymaliśmy Hagę - głupiutką spanielkę o złotym serduszku) nie mieliśmy psa. W początku lat 60-tych, gdy mnie jeszcze na świecie nie było, to w Karsiborzu mieli ponoć z Mamą super fajnego psa. Wabił się Dingo. I był nauczony, że jadł tylko gdy mu się obok miski z karmą zapukało palcem, jak do drzwi. Kiedyś gdzieś pojechali na parę dni i zapomnieli powiedzieć o tym fakcie osobie, która podjęła się zaopiekować Dingo pod Ich nieobecność.
I pies niemal z głodu padł. A nie było wtedy komórek żeby skonsultować się "co mu jest, że nie je?". W ogóle Taty wspomnienia z dzieciństwa się przydawały i uchroniły przed nieprzyjemnościami gdy jako ufne dzieciątko chciało się zaprzyjaźnić lub choćby pogłaskać spotkanego obcego psiaka. Przestrzegał mnie abym do nieznanego psa nigdy pierwszy nie wyciągał ręki/rąk do głaskania. Radził zawsze żeby oprzeć dłonie na kolanach i w lekkim "pokłonie" przywołać psa i łagodnym głosem, cmokaniem -ułagodzić go. Wiele razy z wyrzutem odnosił się do psów, które nie raczyły zainteresować się rzuconym im do zjedzenia kawałkiem chleba. Mawiał wtedy:
-Oooo... Kochany, jak ty dzieła ludzkich rąk nie chcesz jeść, to ty jesteś wredny niewdzięcznik.
Lub coś w tym stylu. I nie miał do niego już serca. Mamy zwykle uczą dzieci modlitwy. Jak sobie tak pomyślę (śmieszne) to właściwie Tato uczył mnie jakimi odgłosami przywołuje się zwierzęta w gospodarstwie. To właśnie jego wiejskie doświadczenie i wychowanie wpisywało w moją świadomość, że do kaczki to "taś taś". Do kur: "cip cip". Albo "tiu tiu tiu tiu tiu..." Do królików "truś truś truś". A do źrebaków i cielaków "ceś ceś ceś". I oczywiście "kici kici". Teraz mi się to w obejściu u mojego Norwega przydaje. Norwegowie nie mają "kici kici", tylko "pssst pssst". I ze zdziwieniem słuchają i patrzą jak koty rzeczywiście reagują na moje przywoływania. A ichnie "pssytanie" mają pod ogonem. Opowiadałem Tacie na skajpie o tym fakcie. Obśmiał się trochę ale i dziwił, jak w ogóle można do kotów mówić coś innego żeby je przywołać. Ale z zaciekawieniem słuchał moich spostrzeżeń co do dźwięków, jakimi mój gospodarz Hans Magne, przywoływał swe krowy na polu. Potrząsał on kubełkiem z karmą i wołał coś w rodzaju: 
-Kuz, kuz, kuz, komm no... I działało! Tak, rzeczywiście, to Tato -bogaty w dziecięce doświadczenia z lat wiejskich - uczył mnie po latach o sposobach przywoływania "braci mniejszych". 
Mama miała z kolei wielką wiedzę na tematy ogrodnicze i sadownicze. To Ona zapoznała mnie z przebogatą ofertą polskich sadów, rozkochała w (dziś dość rzadkiej) odmianie jabłek zwanych "Beforest". O niezwykle charakterystycznym, unikalnym, trudnym do opisania, jakże orzeźwiającym smaku. Opowiadała o odmianach gruszek, wiśni, śliwek, jabłek i truskawek. Przydawało się potem na studiach. Trochę do dziś w zakamarkach pamięci pozostało. A tu w Norwegii jeśli idzie o jabłka, to z pewnego rodzaju politowaniem spoglądam na tubylców, którzy w sklepach mają nader ubogą ofertę. Rozróżnia się tu bowiem z tego co zauważyłem, cztery jedynie "odmiany": żółte, czerwone, zielone i "norweskie". Śmiech na sali. 
I jeszcze jedno, to głównie od Taty wyniosłem wychowanie w duchu takim oto, że "chleba się nie wyrzuca". To także wyniósł ze swych porcięcych lat. Teraz taka postawa jest niestety nierealna. Miasta, duże skupiska uniemożliwiają kontynuację tego typu zachowań. Ale mnie i tak za każdym niemal razem serce boli, gdy dzieło rąk człowieczych, dar od Boga, trzeba wyrzucić na śmieci. Bezduszna maszyna cywilizacyjna wtłacza nas w koleiny przymusu wyrzucania, hańbienia chleba. Według Taty i jego wsiowego wychowania, można chleb najwyżej dać do zjedzenia zwierzętom, zwłaszcza ptakom. Albo trzeba chleb spalić. I oczywiście jeszcze dwie rzeczy: gdy chleb upadnie, to należy go z szacunkiem podnieść i pocałować. Bo to dar od Boga. A po drugie: gdy się kroi samemu, a właściwie gdy się zaczyna kroić, to przed pierwszym ukrojeniem, należy czubkiem noża na spodzie bochenka uczynić znak krzyża. W dzisiejszych czasach to akurat można praktykować bez większych trudności. Inaczej - niestety - z niewyrzucaniem nadmiaru chleba. 
Z pewną ironią Tato opowiadał o podkrakowskich polach należących do tamtejszych rolników. Teraz pewnie się to nieco zmieniło, ale za Jego czasów gospodarze posiadali czasem parę hektarów, ale z pewnych niepojętych przyczyn, miały one postać licznych bardzo długich pasków ziemi. Ale niemiłosiernie wąskich,  o szerokości paru metrów. Rozrzuconych po okolicy.  Na zdrowy rozum była to udręka, bo z każdym rolniczym trudem wiązało się dodatkowe utrapienie. Na każdy taki spłachetek roli trzeba było przemieszczać się po wiele kilometrów. Nie wiedział, dlaczego tak się stało. Wspominał, że podejmowano niekiedy jakieś kroki aby takie grunty scalać, integrować. Z niewielkim efektem. Takimi te areały zapamiętałem i On także.



No comments:

Post a Comment

do Bożego Narodzenia AD 2019 niedaleko

    Z a miesiąc już będę w Kraju. Długo mnie nie było. Od maja. A przynajmniej tak się czuję (Gosia mnie koryguje że nie aż tak długo, No...